Tel. sat. iridium: +881621440894.

Satellite messages: http://messaging.iridium.com

Wiadomości od: do:

data jacht, pozycja wiadomość
2023-03-25
Przylądek Horn
Pierwsza część Hornowego rejsu za nami.

Po krótkim postoju w ostatniej osadzie wysuniętej najdalej na południe - czyli Puerto Toro, rankiem 23 ruszyliśmy na Horn.
Wczesną nocą, skupieni, szczęśliwi i podekscytowani zrobiliśmy lądowanie na Hornie z wizytacją u latarnika i jego rodziny. Było to pierwsze nocne lądowanie załogi jachtu jakie ten latarnik miał. Ciekawe ile takich było w historii innych latarników?
W odmętach ciemności, Hornowych skał i blasku gwiazd oraz lecącego "pociągu Muska", naszym pontonem dzielnie i skutecznie zawiadywał Filip z @sailcamp, a ja @voyahoyexp krążyłem Selmą czekając na zdobywców.

Resztę nocy i poranek spędziliśmy na Drake'u. Halsując się, załoga zdobywała oceaniczną lekcję żeglarstwa i pokory. Warunki od hawajskich po Hornowe czyli pełne słońce zakończone deszczem i porywami do 45 kn. Każdy poczuł smak tego południowego pływania, a dla niektórych z Nas było to trochę za dużo.

Szczęśliwi, rankiem 25, dopłynęliśmy do Puerto Williams, by już po kolejnej odprawie być w drodze do chilijskich kanałów i lodowców w nich mieszkających.

Ciekawi tego co nas czeka płyniemy w kierunku chilijskiego lodu. autor:

@Wojciech.madej

.
2023-03-12
Puerto Williams, ChileRelacja 7, ostatnia.

Jest już długo wyczekiwany piątek; dokładniej godz.: 17 lokalnego czasu, a 21 w Polsce… Kilka godzin wcześniej, około 2:30 lokalnego czasu (6:30 w Polsce) pod osłoną nocy z widocznością księżyca i intensywnie świecących gwiazd rzuciliśmy kotwicę, aby przeczekać północny, niesprzyjający nam wiatr. Schronienie znaleźliśmy wśród chilijskich wysp południowych. Tym samym zakończyliśmy najtrudniejszy i najbardziej niebezpieczny etap powrotu z Półwyspu Antarktycznego. Ulga i oddech dla wszystkich.

Trasa przez cieśninę Drake’a to zawsze orka na ugorze i to dla każdego żeglarza, tym bardziej dla nas - raczej nie - żeglarzy; za to nurków i miłośników niebanalnych przygód. Różnie dla poszczególnych załogantów ten Drake zalazł za skórę. Jednych na blisko pięć dni wyłączył, innych zamulił, a mnie zmasakrował cieleśnie. Taniec w garnkach w ciasnym kambuzie i w pralce wirówce tylko tak mógł się skończyć. Pomimo braku apetytu, karmiłem załogę jak mogłem. Pewnie długo nikt z nich już nie tknie owsianki, makaronu i ziemniaków. Na te pięć długich dni wszyscy stali się wegetarianami. Za to dzisiaj mięsożercy nadrobili swoje straty gastronomiczne i każdy najadł się pod kreskę. Huśtanie ustało. Humory wróciły do normy. Znowu zaczęliśmy życie towarzyskie w rytm polskiego rock and rolla.

Cztery i pół doby przeprawy przez cieśninę Drake’a to trening cierpliwości, pokory i oczywiście wytrwałości. Każdy z nas wróci mocniejszy, i doskonalszy. Dobra ekipa to podstawa, to również gwarancja sukcesu, bo jeśli ktoś nam po prostu odpadał, to bez gadania zastępował go inny. Taka wartość z tego rejsu i z tej wyprawy. Także uważajcie - bo nie będzie na nas mocnych. Nasz troskliwy Admirał Wojtek postanowił ze względu na informacje o pogodzie skrócić nieco nasz pobyt na samej Antarktydzie. Nie mieliśmy zbyt dobrej perspektywy. Prognozowane dwa sztormy i północny wiatr nakazały nam obranie kursu na zachód, dzięki temu aż cztery razy przecinaliśmy południk Horn :).

Było naprawdę grubo. Udało się maksymalnie płynąć 17 węzłów, a wiatr wiał do 45 węzłów. Większość trasy przepłynęliśmy na małym kliwrze, drugi ref na grocie i pierwszy na bezanie. Sama nazwa cieśniny Drake'a, takiego Mount Everestu dla miłośników żeglarstwa pochodzi od Sir Francisa Drake, który to w roku 1577 kierował pierwszą brytyjską ekspedycją, która okrążając kulę ziemską przypadkowo odkryła połączenie Oceanu Atlantyckiego z Oceanem Spokojnym. W tym miejscu warto też dodać, iż przylądek Horn odkrył holenderski kupiec Isaac Le Maire w 1616 roku. Nazwa Horn oryginalnie pisana Hoorn pochodzi od nazwy holenderskiego miasta z którego wyruszyła jego ekspedycja. Bardzo trudne to wody, stanowiące przez wieki drogę morską ze wschodu na zachód (zanim odkryto Cieśninę Magellana i wykopano kanał w Panamie).

Drake pokonany, Horn zaliczony, ale nasza wyprawa trwa dalej. Płyniemy do Puerto Williams w Chile, gdzie po tak zwanym rozpoznaniu zobaczymy co dalej. Mamy oczywiście ochotę na nura. Chęci wróciły, zdrowie i morale w górnej skali. Jest to także zasługa prysznica jaki zaliczyliśmy po blisko dziesięciu dniach bez mydła. Normalnie też możemy poruszać się po zacnej Selmie. Nie przewraca nas już ten wredny Drake. My tu naprawdę doceniamy takie drobne rzeczy, które w realu są raczej normą…

Pokora, szacunek, wytrwałość. Prawi i sprawiedliwi w działaniu napinamy dalej.
A teraz już za dni kilka czekajcie na wieści indywidualne, bo jak wróci net każdy zasypie nimi swoich naj naj naj. Czuwaj.

Miłosz Dąbrowski


fot. Ewa Madej


fot. Miłosz Dąbrowski

.
2023-03-07
Cieśnina Drake'a
Otwieram oko i szybko analizuję. Aha zdrętwiała mi znowu ręka, ciśnie pęcherz i boli czoło. Ciasno. Okey, jestem w swoim kojo. Selma, Antarktyda. Szybko sobie przypominam… Jachtem raz po raz kołysze i rzuca. Zapieram się w łóżku ograniczonym deską chroniącą przed wypadnięciem. Oceniam szybko; wieje pewnie ze 25 węzłów. Płyniemy lewym halsem. Cholera, trzeba jakoś zleźć na dół i przejść pięć metrów do kibelka. Teraz przydała by się substancja jakiej używał Spiderman. Ułatwiła by nasze aktualne życie. Mimo, że jej nie mam, balansuję i wklejam się ciałem w zabudowę jachtu. Jakoś idę. Po drodze spotykam schodzącego z wachty Stacha (drugi Miłosz, nazywany tak przeze mnie roboczo w celu szybszej identyfikacji).
Pytam, jak tam? Odpowiada: dobrze!
No i dobrze. Wracam do kabiny i z wyczuciem oraz przeczuciem wskakuję na kojo. Pode mną śpi Sławek. Obok Czarek i Marek. Wszyscy korzystamy z wolnego czasu i regenerujemy siły.
Odpalam komputer. Jest niedziela 5 marca, 18:45 lokalnego czasu, a w Polsce 22:45. To właśnie komputer uśpił mnie skutecznie ze 2 godziny temu.
Jakieś 9 godzin wcześniej odpłynęliśmy z ostatniego kotwicowiska w Port Lockroy. Jeszcze rano jedliśmy pyszne naleśniki, które zamówiliśmy wczoraj u Marka i Cezara. Potem była ostatnia antarktyczna wycieczka. Filmowałem i fotografowałem pingwiny białobrewe, nazywane przeze mnie cwaniaczkami. Wszyscy obserwowaliśmy je wielokrotnie, jednak są to chwile, które dla mnie mogą trwać w nieskończoność. Po dłuższym przyglądaniu się mieszkańcom koloni zaczynamy łapać ich zwyczaje i prognozować co może się wydarzyć. Jest to niesamowity spektakl.

Niekończące się misterium życia i śmierci. Kilka młodych pingwinów walczy już teraz o przetrwanie. Ich opóźnione narodziny i rozwój grożą śmiercią. Jeśli szybko nie stracą puchu, a ich ciała nie pokryje substancja chroniąca pióra przed namaczaniem zginą… A na to już czekają ptaki. Na naszych oczach dwie skuły oprawiają pingwinie truchło. Opodal kamieni jeszcze w śniegu dostrzegam dwa rozbite jaja. Te pingwiny jeszcze nie zdążyły się wykluć, i zostały zjedzone przez silniejszych. Nawet unoszący się w powietrzu zapach mocznika nie przeszkadza. Pingwini teatr trwa w najlepsze, mamy bilety na nieograniczony czas, więc korzystamy.

Nasyciliśmy się Antarktydą do pełna. Mieliśmy szczęście do pogody i przyrody. Obserwowaliśmy mieszkańców tego kontynentu z powietrza, ziemi i spod wody. Ja osobiście; a myślę, że także i reszta ekipy wchłonęliśmy i zakodowaliśmy to wszystko na długo. Będzie o czy opowiadać. Krajobrazy Antarktydy to bajki autorstwa najlepszych autorów. Zwierzęta emanują wolnością, spokojem i dostojnością. Trzymając się rozsądnych dystansów nakazanych przez IAATO nie zakłócaliśmy ich spokoju, spokojnie patrząc jak sobie żyją, odpoczywają, bawią się i żerują. Pingwiny Białobrewe, kilka pingwinów Adeli i Maskowych. Do tego kilkanaście z 20 gatunków ptaków jakie tu występują. Humbaki, orki, foki Weddella, krabojady i uchatki. No i na deser lamparty morskie. Widzieliśmy to wszystko na własne oczy. A sceny te bawiły i wzruszały.

Niesamowite były także nurkowania, tak jak i niesamowita jest cała Antarktyda. Kilka godzin spędzonych pod wodą w temperaturze od +1 do -1 to obserwacja antarktycznej rafy i jej drobnych mieszkańców, w świetle latarek kolorowych nie mniej niż tych organizmów z rafy koralowej. Do tego nurkowanie przy górach lodowych. Mistycznych i przede wszystkim niepowtarzalnych w swoim kształcie.
Na pewno każdy z uczestników inaczej i po swojemu zapamięta Antarktydę. Będziemy jeszcze długo po powrocie pokazywać ją na różne sposoby, w różnej formie i opowiadać Wam przeżyte historie. Na pewno nasza przygoda jest nietuzinkowa. Dobrze dobrana ekipa, wspaniały kapitan oraz profesjonalna załoga i sprawna Selma dały nam bezpiecznie (póki co) zmierzyć się z prawdziwym, nie zmienionym przez człowieka światem. Tam wszystko wyznaczał rytm zapodany przez przyrodę. Na Antarktydzie nikt nie miał szans ściemniać. Tam wszystko jest prawdziwe, a prawda szybko zwyciężała. Każdy miał do zdania egzamin z samego siebie.
W naszych głowach będzie nowe (mam nadzieję) spojrzenie na ludzki świat i jego problemy.

Zuchwała dwunastka wkracza w fazę powrotu. Trochę niektórzy przeziębieni i mocno zmęczeni; ale wiem że jeśli nawet nie teraz, to za chwilę dumni z osiągnięcia i zachwyceni. Wszyscy wrócimy mocniejsi i odporniejsi na problemy. Kończąc relację wspomnę tylko, że od uderzenia palcem w klawiaturę i tym samym wyświetlenia pierwszej litery na monitorze minęło 20 godzin… Niełatwo jest pisać i trafiać w pożądany klawisz, nie łatwo gotować, ogarniać zdjęcia, robić cokolwiek. Pół godziny działania, dwie spania. Tak teraz najbliższe dni; dni świstaka będą wyglądać. Wyruszyliśmy dwa dni wcześniej chcąc uciec przed wielkim sztormem. Aby do Chile :)

Miłosz Dąbrowski


fot. Miłosz Dąbrowski


fot. Miłosz Dąbrowski


fot. Miłosz Dąbrowski

.
2023-03-05
Stacja Vernadsky, Antarktyda27.02-2.03.2023

Żegnamy stały ląd Antarktydy, o 6 rano podnosimy kotwicę i płyniemy dalej na południe, w kierunku ukraińskiej stacji badawczej Vernadsky. Krajobraz zmienia się na coraz bardziej zimowy – lodowce są większe i masywniejsze, nawisy śnieżne na szczytach gór groźniejsze, a przede wszystkim – na oceanie pojawia się lód. Nie pojedyncze góry lodowe, jak na północnych krańcach Półwyspu Antarktycznego, ale całe ławice lodu. Miejscami są to pola drobnego lodowego paku, miejscami gromady większych growlerów i gór lodowych. Żegluga wymaga nieustannej uwagi – niepozornie wystający nad powierzchnię morza growler o wymiarach nawet „tylko” metr na metr waży tonę i zderzenie z nim mogłoby mieć dla Selmy groźne konsekwencje. Nawiguje głównie nasz skipper Wojtek albo stali członkowie załogi Damian i Ewa, warunki są za trudne żeby powierzać ster reszcie ekipy.

Przed południem dopływamy do Kanału Lemaire, niezwykle spektakularnego widokowo, ale ryzykownego przy próbie przejścia, szczególnie niewielkim jachtem. Kanał jest wąski, w najwęższym miejscu ma 600m szerokości, z obu stron otaczają go wysokie, niemal pionowe skalne i lodowe ściany i często potrafi być całkowicie zablokowany lodem. Z daleka trudno ocenić czy tym razem liczne góry lodowe które widzimy w kanale zamykają go całkowicie czy można się między nimi prześlizgnąć. Fala jest spora, silny wiatr wpycha nas w kanał, jeżeli nie da się go przebyć, powrót może być trudny i powolny. Skipper zdecyduje się zaryzykować i udaje się! Nagradzani niezwykłymi widokami, lawirując między polami lodu przepływamy 5 milowa cieśninę i wydostajemy się na bardziej otwarte wody.

Dalsza żegluga jest łatwiejsza i przy sprzyjającym wietrze stosunkowo szybka, wczesnym wieczorem kotwiczymy w bezpiecznej i dobrze osłoniętej od fali i wiatru zatoczce wyspy, na której, może 200m, dalej widzimy budynki stacji Vernadsky, z każdej strony otoczone przez gromadki pingwinów. Ptaki wydają się być całkowicie zżyte z personelem stacji, kręcą się niedaleko ludzi nie zwracając na nich najmniejszej uwagi. Okolice stacji Vernadsky to najbardziej na południe wysunięty punkt naszej podróży, szerokość geograficzna 65.15’ S, zostało nam trochę ponad 200km do południowego Koła Polarnego.

Następny dzień poświęcamy na przygotowanie nurkowań – trzeba z ładowni Selmy wyciągnąć i przygotować sprzęt, rozstawić sprężarki, zmontować wszystko, porobić plany nurkowań. To nie są tropiki gdzie można skoczyć do wody po kwadransie przygotowań – nurkowania są bardzo atletyczne, grube ubrania, suche skafandry, ogromna ilość balastu (22-28kg/osobę!) konieczna do zrównoważenia wyporu bardzo słonej wody i skomplikowanego ekwipunku. Po sklarowaniu sprzętu nurkowego zostaje nam jeszcze czas na wieczorną wycieczkę do „Wordie House”, niewielkiego historycznego budynku dawnej brytyjskiej stacji badawczej z lat 1940-50, a po wycieczce na ciepły prysznic – drugi od momentu wyruszenia z Ushuaia...

1 i 2 marca nurkujemy! Operacja jest logistycznie bardzo skomplikowana, z uwagi na ograniczoną ilość balastu i dostępność pontonów musimy dzielić się na mniejsze grupy. Każde nurkowanie zajmuje nawet i kilka godzin, mimo że pod wodą rzadko z uwagi na niskie temperatury jesteśmy dłużej niż 30-35min – trwa zakładanie i zdejmowanie sprzętu, ładowanie butli i samo dopływanie do miejsc nurkowych – kanały i zatoki wokół stacji wypełnione są ławicami dryfującego lodu, musimy go ostrożnie omijać, czasem przepychać się przez pola drobniejszego paku, bywa że przepłynięcie 1 mili zajmuje 30-40min. Po 2 nurkowania dziennie dla każdego członka grupy wymagają zgodnego współdziałania od 8 rano do późnego wieczora.

Widoki pod wodą wynagradzają wysiłek na powierzchni – morze jest pełne życia, łączki alg, rozgwiazdy, jeżowce, gąbki, różne małże i ślimaki, czasem niewielkie rybki czy krewetki. Widoczność w tym rejonie jest lepsza niż przy wraku Governoen, przynajmniej 15m, prawie wszyscy z nas mają kamery lub podwodne aparaty fotograficzne, więc będziemy mieli piękne pamiątki spod wody po powrocie z wyprawy. No i w końcu mamy szansę obejrzeć od dołu góry lodowe – na powierzchni są utrapieniem dla pontonów, ale spod wody wyglądają imponująco i groźnie, biało-sine fantazyjne kształty rysujące się nad naszymi głowami. Mamy też szansę sprawdzić osobiście że słona woda nie zamarza w temperaturze 0C – blisko powierzchni, w pobliżu topniejącego lodu, nasze nurkowe komputerki pokazują -1C.

Po dwóch dniach nurkowych jesteśmy pełni wrażeń, zmarznięci i zmęczeni, niektórzy mają objawy przeziębienia, nie jest to łatwy rejon do schodzenia pod wodę. Po krótkiej naradzie co dalej wszyscy z ulgą chowamy się w śpiworach. Jutro zaczynamy powrót na północ.

Autor: Janusz




fot. Miłosz Dąbrowski


fot. Miłosz Dąbrowski


fot. Miłosz Dąbrowski

.
2023-03-02
Paradise Bay25-26.02.2023

Po dwóch dniach nurkowania ruszamy w dalszą podróż.
Pogoda dopisuje - jest niemal bezwietrznie, morze jak lustro, świetna widoczność. ( Choć brak wiatru ma też i złą stronę - musimy płynąć na silniku).

Ani przez moment rejs nie jest nudny – zmieniają się krajobrazy, omijamy kolejne góry lodowe i pola drobnego lodowego paku, Selma żegluje cieśninami między górzystymi wyspami pokrytymi lodowcami z których wyrastają czarne skaliste szczyty.

Morze pulsuje życiem - co chwila coś się koło nas wynurza.
Pływających pingwinów i fok widzieliśmy już tyle, że prawie nie budzą emocji, za to stado orek bawiących się wokół jachtu i goniących wieloryby wyciąga na pokład wszystkich. Po kilkunastu minutach orki znikają, ale wieloryby towarzyszą nam przez całą trasę – wynurzając się czasem w oddali, a czasem kilkanaście metrów od jachtu. Widzimy grzbiety, machające ogony, słychać ich głośne oddechy.

Wczesnym popołudniem mijamy duży pasażerski cruiser i parę minut później kotwiczymy przy wyspie Cuverville, naprzeciw największej w tym rejonie kolonii pingwinów.
Po krótkiej przejażdżce pontonami lądujemy na plaży i idziemy podglądać zwyczaje mieszkańców wyspy. W tym rejonie gniazdują pingwiny białobrewe – na obu krańcach na skałach widać ich setki. Mniejsze grupki śmiesznie kiwając się maszerują tuż obok nas. Musimy uważać - przepisy zabraniają zbliżania się do pingwinów na mniej niż 5 m i niepokojenia ich w jakikolwiek sposób. Nie wolno też wchodzić na skały, na których budują gniazda.

Przez 2 godziny krążymy po plaży i ośnieżonych stokach obserwują ptaki stojące na gniazdach, spacerujące po plaży i wspinające się po stromych polach śnieżnych, skaczące do wody i wracające z polowania z pokarmem dla pisklaków.
Dodatkową nagrodą za wspięcie się na zbocze ponad gniazdami jest wspaniały widok na Selmę zakotwiczoną miedzy kilkoma wielkimi górami lodowymi. W tle cieśnina obramowana lodowymi szczytami…

Z pingwiniska wygania nas wizyta kilku pontonów wyładowanych pasażerami z cruisera – robi się tłoczno i atmosfera pryska. Żeglujemy więc dalej do kotwicowisko przy wyspie Ronghe – miejsca naszego nocnego postoju. Po kolacji mniej zmarznięta część ekipy wyrusza jeszcze na krótką wycieczkę pontonem i trafia im się kolejna atrakcja – stadko rozbawionych uchatek nurkujących wokół łódki.

Następnego dnia zbieramy się o 6 rano na naradę i ustalenie planów. W nocy zrobiło się wietrzniej, do zatoki w której cumujemy zdryfowało kilka gór lodowych, fala wzrosła. Rezygnujemy więc z nurkowania przy Ronghe i odpływamy żegnani przez szpalery obserwujących nas ze skał pingwinów. Po kilku godzinach docieramy do następnego postoju. Paradise Bay. Jest to jedyne, na naszej trasie, miejsca gdzie mamy szanse postawić stopę na kontynencie Antarktydy. Wszędzie indziej pływaliśmy przy wyspach rozsianych wzdłuż wybrzeży Półwyspu Antarktycznego. Tu dla odmiany zatoka jest osłonięta z 3 stron i całkowicie spokojna. Możemy więc zanurkować. Wokół jachtu jest płytko i woda wygląda na mętną, nurkujemy więc z pontonu w pobliżu klifu, w szerszej części zatoki. Miejsce okazuję się bardzo interesujące – łąki brunatnych alg, rozgwiazdy duże i małe w kilkunastu gatunkach, wężowidła, gąbki, izopody, żebropław, pojedyncze, niewielkie, wyglądające jak małe krewetki, kryle – mimo zimna - żal wychodzić z wody.
W końcu jednak musimy wrócić na Selmę. Wachta kambuzowa wita nas pizzą!

Po objedzie musimy sklarować sprzęt i uporządkować pokład – po spokojnym noclegu pogoda ma się zepsuć. Jutro czeka nas całodzienny rejs w sztormowej pogodzie w kierunku ukraińskiej stacji badawczej Vernadsky - najdalej na południe (230 km od Koła polarnego) wysuniętego punktu naszej trasy.

Po schowaniu ekwipunku nurkowego do forpiku jachtu płyniemy na jeszcze jedną wycieczkę pontonową w okolice argentyńskiej stacji badawczej Brown. Samej stacji odwiedzić nie możemy (ciągle obostrzenia covidowe), mijamy jej budynki, kilku obserwujących nas mieszkańców i lądujemy na małej kamienistej plaży – w końcu! Stawiamy stopy na lądzie kontynentalnej Antarktydy.
Widoki są przepiękne. Jest słonecznie, ocean niemal bez fal, pokryty ławicami gór lodowych i obramowany zewsząd śnieżnymi i skalanymi szczytami. Niektóre z nich wyglądają na bardzo wysokie. Wg naszych map mają ponad 2000m. Na śnieżnych polach obok lądowiska mamy jak zwykle grupki pingwinów, kilkadziesiąt dalej leży na śniegu foka Weddella, na krach za plażą druga. Zwierzęta muszą być przyzwyczajone do widoku i zachowania ludzi bo ignorują nas zupełnie. Foka zajmuje się swoją toaletą i drapaniem po brzuchu, mimo że robimy jej zdjęcia z odległości kilku metrów.

Przed powrotem krajobraz robi się jeszcze bardziej magiczny – słońce zniża się, chmury i szczyty żółkną i pomarańczowieją, … a ocean zmienia się w morze płynnego złota inkrustowanego błyszczącymi bryłami lodu.
Żal wracać, ale robi się późno. Płyniemy więc na Selmę zatrzymując się jeszcze po drodze na obserwacje siedlisk kormoranów.

Wszyscy mają to samo wrażenie – trudno uwierzyć, że tyle może się zdarzyć w ciągu jednego dnia. Niezwykła podróż w niezwykłym świecie.

Autor: Janusz


fot. Miłosz Dąbrowski


fot. Miłosz Dąbrowski

.
2023-02-27
Enterprise I, Antarktyda 22.02.2023 – 24.02.2023

Przybiliśmy do wraku. Załogant Wito ze sprawnością alpejską – mimo, że w kaloszach - przeskoczył na spalone rdzawe cielsko norweskiej jednostki Governoe i uporał się ekspresowo ze szpringiem i cumą. Tak stoimy.

Następnego dnia rozpoczęliśmy nurkowania. Odprawa i rozlokowanie sprzętu pochłonęły nas bez reszty. Emocje tłukły się w zenicie; rwaliśmy się do pierwszego nura z niecierpliwością dziecka czekającego na rozpakowanie prezentu spod choinki.

Świat pod wodą zadziwiał i zapierał dech w piersi; ślimaki nagoskrzelne, długie robaki, ukwiały rozmaitych kształtów, algi i rozgwiazdy. Zejście wzdłuż burty ogromnego wraku nadawało uroku i tajemniczości akcji podwodnej. Odkrywanie zachowanych w wodzie beczek i elementów statku, wielorybie szkielety i magia toni zachwycały. Emocje wzbudzała śruba napędowa wieńcząca wrak. Jest ogromna, a przestrzeń oddzielająca ją od krawędzi rufy tworzy zielono błękitny portal, przez który przepływaliśmy na drugą burtę norweskiego olbrzyma.
Świat maleńkiego kryla, jeżowców, mikro rybek i innych żyjątek pulsujących pływami otaczał i pochłaniał. Zimno i trud zostały wynagrodzone obrazami, które zostaną z nami już na zawsze.

Za nury jestem ogromnie wdzięczna naszemu przewodnikowi; Miłoszowi. Raz, że poprzez tą wyprawę namówił mnie na nurkowanie, ale tu w oceanie po partnersku przewodził jak najlepszy lider. Dwa dni przy wyspie Enterprise zwieńczyliśmy wycieczką na pobliskie wysepki. Obejrzeliśmy tam pingwiny białobrewe, foki Weddella oraz uchatki. Samce tych ostatnich najwyraźniej ćwiczyły pierwsze starcia, w których w przyszłości przyjdzie im walczyć o względy samic w rozrodczych cyklach Antarktyki. Przy rdzawej budowli pozostałej po wielorybnikach jeden pingwin maskowy wyczekiwał końca pierzenia. Inne okazy pozostałości po niechlubnych czasach wielorybników, powoli, ale bardzo systematycznie pochłaniał czas. Na Selmę wracaliśmy upojeni bliskością natury, odprowadzała nas samica humbaka ze swym młodym; raz po raz to wydychając fontannę kropelek wody i powietrza, to prezentując spektakularną płetwę ogonową. Zza wyspy turkusookich kormoranów powoli wyłaniał się nasz dom na wodzie. Maszt wystający zza wraku wyglądał surrealistycznie. Tym bardziej my; na dwóch pontonowych zodiakach – niczym mikre twory w objęciach lodowych gór i wszechotaczającej bieli, błękitu i oceanicznej toni.

Iza (@Antarktyda czyli szatynka nurkuje)




fot. Wojtek Madej


.
2023-02-25
Enterprise I, Antarktyda
Środa 22 lutego 2023 rok, godzina 14:30 czasu lokalnego (18:30 w Polsce).

Od opuszczenia portu w Ushuaia minęło 4 dni i 10 godzin - i już jesteśmy na Antarktydzie.

Połowa trasy przebiegła bardzo spokojnie, lekko rozkołysany ocean i dobry wiatr pozwalał nam płynąć sprawnie. Na pokładzie można było się opalać, a pod były nawet karty i muzyczka.

Chorzy na chorobę morską już nie marzyli o sztormie, on jednak w końcu nas dopadł. Prawie dwie doby wiało w porywach do 40 węzłów. Ciężko było nam funkcjonować, bo Selma łapała przechył w prawo nawet do 40 stopni. Sterujących zalewały fale, było naprawdę ciężko. Ja w drodze do toalety obi-łem całe ciało, w tym kilka żeber. Ale podobno moja rolka przez stół w mesie była dość spektakularna :), więc było warto się obalić. Taki wiatr utrzymał się aż do pierwszych wysp Antarktycznych uniemożliwiając nam zaplanowane kotwiczenie, co miało nastąpić przed północą 21 lutego. W konsekwencji musieliśmy dryfować przez kilka godzin w nocy.

Poranek z kolei wymagał atencji w omijaniu kawałów lodu. Nie chcieliśmy podzielić przecież losu Titanica. Przebijające się przez niską pokrywę chmur słońce, ale przede wszystkim dostojne wieloryby, urocze pingwiny i szybkie ptaki ściągnęły na pokład naszego jachtu całą załogę. W milczeniu, z otwartymi z wrażenia gębami oglądaliśmy spektakl jaki zafundowała nam natura. Nie łatwo to opisać, szczególnie po piętnie jakie odcisnął na nas legendarny Drake.

I tak ostatnie godziny do wyspy Enterprise i cumowania do wraku Governoen spędziliśmy głównie na fotografowaniu i filmowaniu.
Humory dopisywały, szczególnie po naleśnikach, które można było wcinać bez limitu. Marek z Czarkiem podnieśli poprzeczkę w kambuzie, łatwo następnym nie będzie. Tym bardziej, że obiad po cumowaniu także podali pyszny. Co ważne, dla mnie nowe w rejsach antarktycznych, mogliśmy się w końcu wykąpać, a do obiadu dostaliśmy nawet wino :)).

W końcu zaczęły się wakacje, w końcu każdy zrozumiał po co tu jesteśmy. Nasza przygoda teraz dopiero nabierze tempa. Muszę kończyć, bo zaraz ogarniamy pontony i sprzęt nurkowy, aby już jutro wykonać pierwsze antarktyczne nurki.
Teraz zadowoleni, zmotywowani idziemy działać; mając oczywiście nadzieję że i u Was wszystko jest ok. Pilnujcie status quo, żebyśmy mieli do czego wracać :)))

Pozdrawiamy ciepło i serdecznie!


fot. Miłosz Dąbrowski

Miłosz Dąbrowski
2023-02-20
Cieśnina Drake'a Niedziela 19 lutego 2023 rok, godzina 9:15 czasu lokalnego (13:15 w Polsce).
Właśnie sprawdziłem - za nami mniej więcej jedna/trzecia drogi. Przepłynęliśmy ok. 200 mil morskich z ok. 650 jakie dzielą Ushuaia od przylądku Antarktycznego.
Osobiście wyspałem się za wsze czasy po nocnej wachcie, a kilku załogantów śpi dalej. Choć do tej pory Posejdon okazuje się dla nas łaskawy, niestety pokonał kilku z nas. Dlatego część ekipy po prostu przesypia chorobę morską.

Tak naprawdę pogoda nam sprzyja, płyniemy z kursem 170 stopni, a od ładnych kilku godzin Selma Expeditions w końcu zaczęła się nas, leszczy, słuchać i w końcu jest posłuszna.
Słońce świeci, ocean kołysze, jest pięknie. Cały czas towarzyszą nam ptaki, co jakiś czas pojawiają się delfiny lub wieloryb.

Wojtek, Damian i Ewa - doświadczeni profesjonaliści zastępują każdego z naszej ekipy, kto aktualnie się nie nadaje do działania. Uzupełniają wachty; szczególnie w kambuzie, bo gotować na fali łatwo nie jest. W ogóle są dla nas opiekuńczy, troskliwi i cierpliwi.

Spodziewamy się w następnej dobie równie spokojnej pogody, zatem o przeżyciu sztormu na cieśninie Drake'a nie ma na razie mowy - musimy poczekać. Choć tłumaczyłem ekipie, że to nic fajnego (przecież część załogi wymiotuje już teraz), to wariaci chcą mieć karuzelę w głowie i rzygać podczas sztormu :)).

Po wypłynięciu z Ushuaia, w kanale Beagla, wszyscy z perspektywy pokładu podziwialiśmy ośnieżone na szczytach góry wpadające wprost do wody. Z lewej strony Argentyna, z prawej Chile… Przedstawienie podkręcało zachodzące słońce przebijające się pasmami przez niskie chmurki.
Do tego duże ilości ptaków i… śmieszne pingwiny Magellana oraz eskortujące nas delfiny. Stachu (czyli drugi Miłosz) wypatrzył nawet wieloryba.

Wczoraj w godzinach popołudniowych mięliśmy przylądek Horn, zatem teraz przed nami jedynie bezkres oceanu. Widok piękny, a zarazem straszny. Parszywa dwunastka na dwudziesto - metrowym jachcie w tej morskiej otchłani.

Jednak skiper Wojtek wzbudza pełne zaufanie i daje nam poczucie bezpieczeństwa. Dobry to czas dla każdego na odpoczynek i wyhamowanie w głowie spraw, które w innym systemie nas przytłaczają, zabierając czas, wolność i energię.
Wojtek z Ewą i Damianem dbają o nas naprawdę. System jest prosty. Mamy cel i do niego dążymy. Jesteśmy tutaj równi niezależnie od tego co mamy i kim jesteśmy na lądzie. Nie jesteśmy podzieleni i skatalogowani jakimkolwiek kluczem.
Mamy zadania i je wykonujemy, uzupełniając się wzajemnie. Rozmawiamy, wymieniamy doświadczenia, jednym słowem poznajemy się nawzajem i uczymy siebie.

Reasumując - póki co nikt nie pęka; problemów większych nie mamy; jedynie trochę osób musi oswoić chorobę morską. Stanowimy silną i zgraną ekipę, zatem w bojowym nastroju i dobrych humorach ciśniemy dalej… Ahoj przygodo!!!




fot. Miłosz Dąbrowski

Miłosz Dąbrowski
2023-02-17
UsuaiaCzas w drogę.
Przed nami kolejna przygoda. Tym razem na pokładzie mamy ekipę nurków z aquadiver.pl.
Będą podziwiać także to, co na Antarktydzie skryte pod wodą.


fot. Diego Quiroga


fot. Diego Quiroga


fot. Diego Quiroga


fot. Diego Quiroga



.
2023-02-06
UshuaiaZ dziennika pokładowego 4

No i popłynęliśmy dalej...

Po odwiedzeniu Signy Island, pobraniu próbek dla naukowców i poczekaniu na korzystny wiatr ruszyliśmy z powrotem na Szetlandy.
W nocy pojawiało się już trochę ciemności więc rozsądnie kładliśmy się w dryf.
Zebraliśmy kolejne próbki koło bułgarskiej stacji na Livingston Island i z niezbyt korzystnym wiatrem w Drake'u wylądowaliśmy miedzy wysepkami koło Hornu.

Ekipa filmowa i Stefan z ekipy wioślarskiej wyrośli już na dobre żeglarskie wsparcie.
Ech, no i cóż - jak już trochę się zżyliśmy, to czas się rozstać...

Teraz chwila na przeglądy i naprawy w Ushuaia.


fot. Wojtek Madej


fot. Wojtek Madej


fot. Piotr Kuźniar


fot. Piotr Kuźniar


fot. Wojtek Madej


fot. Wojtek Madej

.
2023-01-23
Orkady PołudnioweZ dziennika pokładowego 3

No i wróciliśmy do Zatoczki Scotia pod bazą Orcadas.
Szef bazy i lekarz zadecydowali o powrocie statkiem części pokiereszowanych wioślarzy, część postanowiła im towarzyszyć nie mogąc się z nimi rozstać i zabrał ich statek RCC Puerto Argentino. Został nam tylko przesympatyczny Stefan z ekipy wioślarskiej i trójka filmowców.
Teraz wszyscy szkolą się na żeglarzy.

Poczekaliśmy jeszcze chwile w zatoce, obeszliśmy w kółko sześćdziesiątkę skippera, zmieniliśmy miejsce na krater Matthew Island, a nocny szkwał w prezencie ogolił nam generator wiatrowy ze skrzydeł.

Teraz pozbawieni skrzydeł czekamy na spokojniejsze wiatry, a przynajmniej
z lepszego kierunku i odpoczywamy dalej.

Dziękujemy ekipie z bazy Orcadas i statkowi Puerto Argentino za pomoc.

Piotr


Baza Orcadas, dron: Dania Schwertfeger


Chippy, fot. Damian Święs


Ewakuacja, fot. Damian Święs


Urodziny, fot. Adam Nawrot


Urodziny cd, fot. Adam Nzwrot


Oskalpowany wiatraczek, fot. Wojtek Madej

.
2023-01-18
Orkady Południowe
Z dziennika pokładowego 2, czyli przygody dalsze części.

Ruszyliśmy za naszą łodzią wiosłową o dźwięcznej nazwie Chippy. (Wtajemniczeni wiedzą, że było to imię kotki cieśli McNisha z wyprawy Shackletona na Endurance, która niestety zginęła śmiercią tragiczną).
Wiatr był zachodni i naszym wioślarzom szło całkiem nieźle. Jechali z prędkością koło 4 węzłów a my krążyliśmy wokół nich to tu, to tam, filmowcy kręcili i było fajnie. Zapalona lampka na Chippy pomagała nam zlokalizować ją w ciemnej szarówce krótkiej nocy i już zaczął się drugi dzień.

Wszystko szło dobrze. Wiatr pomagał ekipie przy wiosłach i w nocy byliśmy już koło wyspy Gibbs. Tutaj zaczęły się trudności. Wiatr odkręcił na północny i trochę wzrósł do 30 węzłów i Chippy stanęła na dryfkotwie (takiej spadochronowej sea anchor), a my kręciliśmy to zwroty, to dryf na małym kliwrze i silniku. I tak minęło kilka godzin. (Tu ciekawostka: nasza Chippy na dryfkotwie spadochronowej zamiast dryfować z wiatrem płynęła jak góra lodowa zgodnie z kierunkiem prądu na NE nie za szybko, ale jednak).

Rankiem wiatr osłabł i odkręcił znów na NW-W i ruszyliśmy. Lewą burtą minęliśmy wyspę Clarence i Słoniową no i trochę wiało, a trochę nie.
Na niebie fajne obłoki i widoki.
Kolejna noc i rano niestety przykra niespodzianka. Prośba z Chippy o ewakuacje jednego z wioślarzy. Ciężko chorował, nie przyjmował płynów, solidnie się wychłodził no i opadł z sił. No więc nasze komando Selma błyskawicznie ogarnęło ponton i na solidnej fali zebraliśmy Go na Selmę poić, ogrzewać i doglądać.

Na Chippy nastąpiła zmiana planów i wdrożyliśmy nasz plan B. Zmieniliśmy kurs i popłynęliśmy na Orkneje. Znowu wiało mocniej, ale w kierunku. Mijaliśmy wielkie stołowe góry w lekkiej mgle, na szczęście żaden olbrzym nie stanął nam na drodze. Temperatury były rześkie - tak bardziej koło 1 stopnia, Chippy machała wiosłami i cel baza Orcadas na wyspie Laurie była coraz bliżej. Kolejne dni minęły błyskawicznie.

Jeszcze złapała nas zadymka w gąszczu gór lodowych na wejściu do zatoki i Chippy szczęśliwie wylądowała na brzegu zatoki Scotia w najstarszej bazie antarktycznej założonej chyba w 1904 roku. No i tak kotka Chippy McNisha nie dotarła jednak na Georgie Południową. Myślę, że Shackleton jej nie lubił co stanowi poważną skazę na wizerunku tego bohatera, bo ja bardzo lubię koty. No i reszta komanda Selmy też.

Z tego wszystkiego zrobił się podobno jakiś rekord













.
2023-01-13
Ushuaia - Wyspa Króla Jerzego - Georgia Południwa - ushuaiaZ dziennika pokładowego

Po wyjeździe naszej ekipy narciarskiej nie zrobiło się spokojnie na Selmie.
Przyjechał Damian Święs, Dominik Petelski, Wojtek Madej i zabraliśmy się do roboty. Trzeba było przygotować Selmę jako wsparcie wyprawy wioślarskiej z Wyspy Króla Jerzego na południową Georgie z biciem rekordu w programie.

Michał Pietrzykowski, po pół roku na Selmie poleciał do domu i czwartego stycznia oddaliśmy cumy z ekipą trzech, sympatycznych, filmowców, (przedstawimy ich później) i szóstką też sympatycznych wioślarzy z różnych stron świata).
Ósmego, wieczorem, rzuciliśmy kotwicę pod Arctowskim.
Po dniu odpoczynku trzeba było sztormować przez dobę w Zatoce Admiralicji, ale już 11 odebraliśmy łódź i wyprawa ruszyła. :)



Ruszamy



Rozgrzewka ;)



Chippy i wioślarze dzielnie walczą



Filmowcy też dzielni.

.
2022-12-29
Ushuaia
Pożegnanie z Antarktydą

Już jesteśmy w Ushuaia. Minęły nam te cztery tygodnie nie wiadomo kiedy…
A było, było i działo się, działo…
Każdy z nas wyjeżdża z bagażem pełnym niezapomnianych wrażeń.
W dniu kiedy opuszczaliśmy biały kontynent przy Melchior Islands ,meteo nie szczędziło nam ani wiatru , ani deszczu, ani teatralnych przebłysków słońca przez dramatycznie chmurne niebo, a nawet zamieci śnieżnej ograniczającej widoczność wśród gór i górek lodowych. A kiedy w końcu odsłonił się horyzont, kiedy myślałam, ze to już koniec antarktycznych atrakcji, zobaczyłam w oddali małą fontannę i charakterystyczna płetwę grzbietowa orki. WYKRZYKNIK Złudzenie ZNAK ZAPYTANIA Nie.
Grupa pięciu czy sześciu orek podpłynęła do Selmy wykonując wesołe ewolucje wokół kadłuba. To dopiero niespodzianka na pożegnanie Antarktydy WYKRZYKNIK.
A potem Drake pokazał swoje możliwości, sprawdzając nasze możliwości… Ale my już wcześniej podjęliśmy słuszną decyzje, ze świąteczną kolacje przekładamy na później…
A wieczór wigilijny dwudziestego czwartego grudnia świętowaliśmy aż do północy w nawigacyjnej. Mimo ciasnoty, humory dopisały , szczególnie dzięki niespożytej energii Pierre'a, przewodnika w roli dyskdżokeja… ale tańczyła tylko Selma z wiatrem, w rytmie kolejnych fal.

Potem Przylądek Horn był z przytupem, ale w słońcu, ku radości kolejnych sterników, skąpanych w słonych prysznicach z przelotnymi biczami gradowymi. Kanał Beagle,a też nie szczędził wrażeń z przelotnymi szkwałami do 50 węzłów, oczywiście jak zwykle w dziob.

Puerto Williams przywitało nas poważnie administracyjnie, zmuszając Piotra kapitana do biegu z dokumentami po poszczególnych biurach. My mogliśmy podążać za nim już trochę wolniej, ale stres lądowy był niezły… Uff, jeszcze raz się udało.
To właśnie w Puerto Williams spędziliśmy nasza zaległą Wigilie. Myślę, że zostanie ten wieczór na długo w naszej pamięci.

Nocą przepłynęliśmy do Ushuaia. I tu dobiega końca nasza wspólna żeglarsko narciarska przygoda. Narty na Antarktydzie, POURQUOI myślnik PAS znak zapytania I to by było na tyle… Dla mnie czas do domu, ale Selma popłynie dzielnie ku nowej Przygodzie. Jakiej, ZNAK ZAPYTANIA
Cierpliwości, już niedługo się dowiecie

Pozdrawiam wszystkich przyjaciół i sympatyków Selmy
MTG








.
2022-12-26
Antarktyda
21 grudnia - pierwszy dzień antarktycznego lata przywitał nas deszczem.
Czeka nas dzień bez końca i homeopatyczna noc.

A meteo… Hmm, od paru dni Antarktyda odzyskała swoje zwyczajowe szaty w tonacjach od śnieżno-białego koloru lodowców do groźnej czerni nastroszonych pionowych skalnych ścian. Stalowo falujące morze, z lekkim srebrnym pobłyskiem świetlnym, zamiast bezpośrednich promieni słońca (dobrze ukrytego przez wędrujące nisko po niebie obłoki) uzupełnia pejzaż. Do tego należy dorzucić góry i górki lodowe o fantastycznych kształtach, zmuszające nas do ciągłej czujności i slalomowania pomiędzy nimi. Duże wrażenie wywierają liczne szczeliny w spadających do morza lodowcach i tworzące się seraki o niebywałych plastycznych formach, jakby świeżo wyciosanych z dekoracji filmowych. Tutaj Natura nie zna granic swojej kreatywności. Tylko dlaczego zakrapia nas deszczem, a nie śniegiem, który pasowałby dużo bardziej do tego obrazka?

Aby uzupełnić krajobraz trzeba wprowadzić trochę dźwięku. Jest oczywiście częste tło silnika lub generatora elektryczności, do którego już pomału przywykliśmy, a od czasu do czasu głośne sapanie przepływających nieopodal wielorybów wypluwających w górę charakterystyczne fontanny. Wszyscy polujemy aparatami, aby sfotografować piękną płetwę ogonową, ale najczęściej udaje się uchwycić tylko płetwę grzbietową. Cóż, czasami nie można mieć wszystkiego.
Obserwujemy często pływające tuż przy powierzchni wody pingwiny białobrewe, czasami tworzące coś w rodzaju dość gęstej ławicy, naprzemiennie wystawiając czerwone dzioby lub wyskakując ponad wodę jak pchełka by zaczerpnąć powietrza. Pływając w morzu są niesamowicie zwinne i szybkie, zaś na ladzie niesłychanie pocieszne, drepcząc utartymi szlakami znaczonymi własnymi odchodami do kolonii. Można łatwo je zlokalizować nie tylko wzrokowo, ale też słuchowo, a nawet węchowo, ze sporej odległości. Przypominają raczej plantacje pingwinów na swojskim i naturalnym nawozie…

Jak już wspomniałam poprzednio, dzięki uprzejmości naukowców z ukraińskiej stacji mogliśmy skorzystać z ich sauny. Ale żeby do niej dotrzeć drogą lądową, należało się przedrzeć przez taką właśnie kolonię pingwinów białobrewych - i oczywiście nieźle się utytłać. Na szczęście można było również dotrzeć zodiakiem prosto od strony morza, wdrapując się po drabince na werandkę budynku sauny. Chronologicznie to sauna powstała na długo przed przybyciem pingwinów, które pomaleńku zajęły przylegle tereny i czują się tu najwyraźniej świetnie.
A jak sama sauna? Niezapomniane doświadczenie. Kilka naprzemiennych seansów w wysokiej do prawie stu stopni temperaturze, z morską, lodowatą ochłodą i błyskawicznym wdrapaniu się po drabince pod okiem ciekawskich pingwinów. Antarktyczna sauna to dla mnie jedyna w swoim rodzaju przygoda…

Ze względu na takie sobie meteo wyruszyliśmy na krótką wycieczkę do Wordie House, znajdującego się na sąsiedniej wysepce Winter Island. Jest to już historyczna brytyjska stacja naukowa, powstała w 1947 roku i działająca do 1954 roku, prowadząca wtedy głównie obserwacje meteorologiczne. Nosi ona nazwisko Wordie, na cześć oficera naukowego biorącego udział w słynnej wyprawie polarnej Ernesta Shackletona w latach 1914/1917. Chyba nie muszę wyjaśniać, kim był Shackleton? A jak ktoś nie wie, to nich jak najszybciej uzupełni tę lukę czytając relacje z tej wyprawy, w wersji oryginalnej bądź w tłumaczeniu na polski przez Grzegorza Górnickiego.
Nowa baza została zbudowana przez Brytyjczyków na wyspie Galindez Island, zaraz obok. Stacja w 1977 roku została przemianowana na Faraday, a następnie po przekazaniu jej Ukrainie w 1996 roku, uzyskała ona nazwę Vernadsky. Ukraińscy naukowcy kontynuują obserwacje meteorologiczne i prowadza inne badania o szerokim zakresie. Dodatkowo opiekują się Wordie House wspólnie z UKAHT (UK Antarctic Heritage Trust).

W stacji panuje niezapomniana atmosfera ubiegłego wieku i początków naukowych badan białego kontynentu. Czas się tutaj zatrzymał, wszystko zastygło jakby czekając na powrót swoich mieszkańców. Puszki żywnościowe, garnki w kuchni, książki w nieładzie na półkach, gry planszowe, ubrania, sprzęty do życia codziennego i aparatury pomiarowe, warsztat… Zasiedliśmy w zadumie przy piecyku popijając gorącą herbatkę z termosu, taka mała podróż w czasoprzestrzeni…
Po powrocie na Selmę mamy niespodziewane odwiedziny drapieżnej foki, zwaną lampartem morskim. Bardzo szybko i zwinnie pływającą między odłamami lodu, pokazując swoją przerażającą mordę (nawet bez konieczności pokazywania zębów) ... Wprawdzie Piotr zapewniał, że nie zjadają one ludzi, tylko żywi się głównie krylem i ewentualnie pingwinami, ale ja najadłam się nieźle strachu, gdy ujrzałam jej łeb wynurzający się z wody w momencie jak zabierałam się do zejścia z pokładu... Zawisłam nieruchomo dłuższą chwilę - możecie popatrzyć na tego predatora na załączonym zdjęciu. Nie wzbudza mojej sympatii.

Drugim gościem była skua, którą przezwaliśmy Siergiej. Ciekawskim okiem łypała do środka przez wszystkie możliwe okienka, ale nie zaprosiliśmy jej do wejścia ani nie daliśmy jej niczego do jedzenia. Protokół ochrony i nieingerowania w życie naturalne Antarktydy obowiązuje.

Kolejną odwiedzoną stacją jest brytyjska baza w Port Locroy. To miejsce jest bardzo dobrze chronionym kotwicowiskiem. Odkryte zostało przez Eduarda Dallmanna, który przypłynął tutaj parostatkiem Gronland w 1873 roku. W lutym 1904 roku Jean Baptiste Charcot zawinął tutaj statkiem Francais podczas swojej pierwszej wyprawy antarktycznej, aby w tym bezpiecznym miejscu móc dokonać niezbędnych napraw. Podczas kolejnej ekspedycji sporządził pierwsza kartografie. Zatoka została nazwana wtedy Port Locroy, ku pamięci Edouarda Locroy, francuskiego dyplomaty, który wspierał ekspedycje. Mała wysepka we wschodniej części zatoki dostała imię Goudier Island, ku pamięci zasłużonego głównego mechanika wyprawy. Mimo francuskiego pochodzenia nazwy, Brytyjczycy z uporem wymawiają „locroj” zamiast „lokrua”, z francuska…

Potem nastały czasy wielorybników… Ponad trzy tysiące wielorybów zostało przetworzone tutaj przez zakotwiczoną tutaj pływającą fabrykę.
Podczas drugiej wojny światowej Brytyjczycy prowadzili operację Tabarin, budując strategiczne bazy na Antarktydzie. W Port Locroy została postawiona Baza A. Po zakończeniu wojny stacja prowadziła działalność naukowo-badawczą do 1962 roku, kiedy została zamknięta.
Dopiero w 1995 roku, baza została uznana za zabytek historyczny i dzięki akcji UKAHT pomału została odrestaurowana. Aktualnie stanowi obowiązkowy punkt programu polarnych statków wycieczkowych. Oczywiście jak na Vernadsky, tutejsza baza jest również zaatakowana przez wszędobylskie pingwiny białobrewe (które w ostatnim okresie osiągnęły na Antarktydzie niesamowity sukces ewolucyjny, związany z ocieplaniem klimatu), i co za tym idzie niezapomniane wrażenia słuchowe i węchowe – coś jak skrzyżowanie stada gołębi z chlewem. I trudno postawić nogę, żeby nie wdepnąć w odchody pingwinie…
Tym razem mieliśmy niebywałe szczęście - byliśmy sami w zatoce i sami w bazie, bez żadnego statku na horyzoncie. Nikt z nas nawet o tym nie marzył, szczególnie po wizycie w Port Charcot parę dni temu, który był opanowany przez setki turystów.

Aktualnie Baza jest utrzymywana tylko w miesiącach letnich, a główną aktywnością jest podejmowanie turystów, opowiadanie historii, a przede wszystkim sprzedawanie pamiątek i certyfikatów adopcyjnych pingwinów. Pozwala to uzyskać fundusze na utrzymanie i funkcjonowanie wszystkich historycznych baz i ochronę środowiska, pod egidą UKAHT. Ceny pamiątek są oczywiście na światowym poziomie, a płatność tylko kartą w funtach brytyjskich (ale z przelicznikiem do euro i dolarów).
Poznaliśmy bardzo sympatyczną Lucy, jedna z czterech Brytyjek obecnych w bazie, którą zaprosiliśmy na Selmę na pyszna zupę jarzynową przygotowana przez Piotra. Lucy mówiła dobrze po francusku, dzięki studiom w Grenoble, co bardzo cieszyło naszych francuskich narciarzy. Od załogi bazy dostaliśmy worek prezentów pełen różnych owoców, między innymi z ananasem i olbrzymim arbuzem, a także kosmetyki, którymi są obdarowywane mieszkanki bazy przez wizytujące statki pasażerskie.
Trzecia baza, którą odwiedziliśmy to chilijska stacja marynarki wojennej i lotnictwa w Paradise Bay. Jeszcze inne wrażenia. Tutaj są sami wojskowi prowadzący strategiczne obserwacje podczas antarktycznego lata.
Zostaliśmy zaproszeni do bazy. Gospodarze podjęli nas serdecznie w salonie telewizyjnym, częstując gorącymi napojami i ciasteczkami. Z wieży obserwacyjnej rozciąga się widok 360 stopni na okolice usianą górami lodowymi, naprzemiennie z koloniami pingwinów białobrewych na mniejszych pagórkach. Porykiwania pingwinów, wszechogarniający smród dokoła, a przede wszystkim kupa odchodów sprawiała, że była to prawdziwa droga przez mękę pomiędzy zodiakiem a budynkiem bazy… A po powrocie na jacht, staranne czyszczenie butów.
Zaprosiliśmy na pokład Selmy dowódcę, porucznika Jorge, wraz z dwoma kolegami. Spędziliśmy wspólny niezapomniany wieczór przy niejednej szklance dobrego wina i piwa, towarzyszących tuńczykowi po mistrzowsku spreparowanego przez Piotra (oczywiście!). Opowieści i wspólnych śpiewów nie zabrakło, a Jorge nawet zagrał na pokładowej gitarze. Żałował tylko, że pianino zostało w bazie… Na przyszłość trzeba więc dorzucić do wyposażenia Selmy choćby keyboard. Tak upłynął nam ostatni wieczór na równej stępce przed cieśniną Drake’a. Został nam dzionek na upakowanie sprzętów, wzięcie ostatniego prysznica - i ruszamy w morze.
Uzgodniliśmy wspólnie ze będziemy świętować Boże Narodzenie po przejściu cieśniny, z opóźnieniem, ale za to w spokojniejszych warunkach.

Pozdrawiam i życzę wam spokojnych Świąt od nas wszystkich!

MTG

PS Pozdrowienia i ucałowania dla całej Rodzinki, dla przyjaciół i sympatyków






























fot. Małgorzata Truchan-Graczyk

.
2022-12-23
*



pocztówka by Grzegorz Szpila

Wszystkim naszym przyjaciołom, znajomym i tym których jeszcze nie znamy życzymy pięknych i pełnych pokoju Świąt Bożego Narodzenia.
Odetchnijcie i nabierzcie wiatru w żagle, żeby w nadchodzący Rok wejść pełnymi sił i radości.

Załoga Selmy

.
2022-12-21
AntarktydaZ pokładu, a raczej z gór:

Po powrocie z Parry’ego wszyscy są bardzo zmęczeni, ale z prognozy wynika, że mamy jeszcze dzień dobrej pogody. Rzucamy kotwicę przy wyspie Hovgaard, przybijamy wygodnie do brzegu i wchodzimy na jej wzniesienie (ok. 400 mnpm) po łagodnie nachylonym stoku. Krótki spacer – całe wyjście ze zjazdem zajmuje nam około dwóch godzin. Główny cel to rozruszać mięśnie i przyspieszyć regenerację po Parry’m.

Następnie przez kanał Lamaire zmierzamy w stronę grupy wysp Argentine gdzie znajduje się ukraińska stacja badawcza Vernadsky. W zatoczce niedaleko bazy planujemy ukryć się przed złą pogodą. Na miejscu spotykamy dwa jachty ukraińskie, których załogę Piotr zna od lat i z którymi widzieliśmy się już w Ushuaii.

Na miejscu przez trzy dni korzystamy z chwili odpoczynku. Na nartach wybieramy się do Wordie House starej brytyjskiej stacji badawczej, znajdującej się na wyspie obok, pięknie zachowanej jako muzeum (dzięki brytyjskim funduszom i wsparciu załogi z Vernadsky). Dzięki uprzejmości szefa ukraińskiej bazy odwiedzamy też saunę, znajdującą się pośrodku kolonii pingwinów białobrewych (najpierw zbudowana została sauna – później to miejsce upatrzyły sobie pingwiny). Piotr organizuje festiwal argentyńskiego Asado, przyrządzając rozmaite fragmenty wołowiny, podawane z czerwonym Trumpeterem (z winnicy Rutini w Mendozie) oraz najlepszymi zachowanymi Riojami (wydobytych z czeluści zapasów, zęzowych kupionych jeszcze na Teneryfie).
Na ten wieczór Selma oficjalnie staj się najlepszym argentyńskim steakhousem po tej stronie Drake’a. Korzystamy też z pomocy Andżeliki, ukraińskiej meteorolożki, która zimowała na Vernadskym, aby odczytać i zinterpretować prognozę pogody. Wieści są niestety hiobowe – wygląda na to, że przez pierwsze pięć dni wykorzystaliśmy budżet dobrej pogody przewidzianej na tę wycieczkę (ale hej – było niesamowicie, więc było warto).

Nie ma jednak co siedzieć na miejscu. Przez dwa kolejne dni, 17 i 18 grudnia, ruszamy na spacery w góry.
Pierwszym celem jest Mount Scott (882 mnpm). Lądujemy przy bardzo dużej martwej fali– ponad 1 metr. Piotr zarządza lądowanie na lekko, w podgrupach. W związku z tym zakładamy foki na narty jeszcze na Selmie, a następnie w grupkach 2-3 osobowych zbliżamy się do brzegu, i wyskakujemy jeden po drugim na sygnał od Piotra „teraz!”– zwykle sekundę czy dwie przed najwyższym momentem fali. Na brzegu podchodzimy po stromej grani na lodowiec, związujemy się linami w dwa zespoły, i ruszamy w górę.

Niebo jest zachmurzone, widoczność jest bardzo mała (prawie white-out) – a temperatura dość wysoka, co sprawia, że śnieg jest ciężki i mokry. Jeden z zawodników ma ogromne kłopoty ze swoimi fokami – nie są już pierwszej świeżości, na zmianę ślizgają się w zakosach i łapią mnóstwo śniegu pod nartą. Ten dzień kosztuje go na pewno dużo więcej sił niż resztę wycieczki.

Dochodzimy do miejsca, gdzie widoczność spada prawie do zera. Gradient w każdą ze stron jest w dół. Wiemy, że to jeszcze nie szczyt, ale nie bardzo widać, w którą stronę do szczytu. Z ciężkim sercem ściągamy foki, zapinamy buty, obracamy wiązania i szykujemy się do zjazdu. Wtedy zrywa się lekki wiatr, którzy przegania chmurę i pokazuje szczyt, dosłownie 100-150 metrów dalej. Szybko jednogłośnie decydujemy, że zakładamy foki z powrotem, i wchodzimy na wierzchołek.
Zjazd jest wyzwaniem – widoczność nie pozwala na określenie spadku stoku i rodzaju śniegu, dodatkowo sam śnieg jest mokry i ciężki, łapiąc narty nierównomiernie – raz spowalniając jedną, raz drugą. Dodatkowo moje wysłużone Scarpy postanawiają się poddać – jedna ze śrub pęka, odbezpieczając element odpowiedzialny za utrzymywanie buta w sztywnym nachyleniu do przodu w trakcie zjazdu. Pokracznie lawirując udaje mi się dotrzeć na dół. Szczęśliwie również w śniegu znajduję metalowe fragmenty buta odpowiedzialne za pozycję – następnego dnia na Selmie z Michałem i przewodnikami dosztukujemy i przytniemy śrubę na wymiar, która pozwoli mi dalej cieszyć się wyjazdem. (Michał oficjalnie prowadzi najlepszy serwis narciarski na Antarktydzie!).

Zjeżdżamy z drugiej strony grani, do podnóża lodowca. Wracając powtarzamy manewr wsiadania przy szczycie fali, pojedynczo, podróżując na Zodiaku małymi grupami. Nie wszystkim się udaje, i część osób ląduje po kolana w arktycznym oceanie. Oznacza to trochę dodatkowe suszenia wieczorem, ale dajemy radę.

W niedzielę ruszamy na Mount Mill (734 mnpm). Powtarzamy manewr z zakładaniem fok jeszcze na Selmie, ale warunki są łaskawsze, więc zabieramy się w 6 osób na drugi kurs Zodiakiem (w pierwszym kursie jest dwóch przewodników i sprzęt). Piotr nawiguje pomiędzy górami lodowymi oraz podwodnymi skałami, wysadzając nas w bardzo komfortowym miejscu. Zapinamy narty, wychodzimy na lodowiec, krok za krokiem zyskując wysokość.

Krajobraz jest dużo ciekawszy i bardziej dramatyczny niż w ubiegłych dniach. Po lewej i prawej stronie lodowiec przebijany jest wysokimi na 100-200 metrów grzebieniami skalnymi. Po lewej widzimy schodzący do morza, mocno poszczeliniony, przepięknie błękitny lodowiec Wiggins. Nad nami słychać cichy szum wirników – Wowa z Vernadsky’ego towarzyszy nam dzisiaj swoim dronem, nagrywając film i robiąc zdjęcia.

Dość sprawnie wchodzimy na nasz cel, jeden z wierzchołków w amfiteatrze okalającym lodowiec. Ostatnie 50 metrów jest strome i zalodzone, sprawiając trochę więcej trudności. Zapinamy się i zjeżdżamy na lodowiec.

Pogoda jest lepsza niż poprzedniego dnia, drużyna wypoczęta, szukamy więc kolejnego celu. Związujemy się linami, zakładami foki, i trawersujemy w stronę wybitnej turni wystającej z lodu. Na miejscu okazuje się, że śnieg z jej boku jest niestety bardzo nieprzyjemny, i Pierre w połowie drugi zarządza odwrót. Ostatecznie zakładamy znowu foki, łączymy się znowu liną, i w trybie wysokiej intensywności wchodzimy jeszcze raz pod wierzchołek Milla. Tym razem jednak zamiast od razu na lodowiec, zjeżdżamy granią pomiędzy wystającymi spod śniegu skałami, trawersując do szerokiego kuluaru, przez który ostatecznie wracamy do naszego punktu zbornego.

Selma dopływa do nas na około – nawiany lód stanowi spore wyzwanie, więc okrążają go bokiem i podchodzą przy spektakularnym czole lodowca. Ostatecznie wskakujemy do zodiaka, dzisiaj już bez przygód, i wracamy bez kąpieli w oceanie na Selmę.

Gościnny korespondent narciarski – Gustaw

(Przy okazji życząc Wesołych Świąt dla Gabi i rodziny - mamy, taty, Zuzi, Rafała i Wandy!)


.
2022-12-19
Antarktyda14 grudnia 2022 z perspektywy Gosi
Dzisiejszy dzień zakwalifikowany został przez Piotra jako świąteczny, mimo że zaczęło się tak sobie….
Ale zacznę od początku. Otóż Pierre przewodnik i Piotr kapitan mieli wspólną naradę o piątej rano, mając dane ostatnie meteo. Niestety wyjście narciarzy na Mount Scott zostało odwołane ze względu na wiatr, zachmurzenie i napływający lód.
Selma wyruszyła więc dalej na południe, w stronę bazy ukraińskiej. Robiło się coraz zimniej; kąśliwy wiatr, a przede wszystkim zupa lodowa z różnym kalibrem pływającego po powierzchni lodu prawie uniemożliwiała płynięcie do przodu.
Piotr kapitan wspiął się na bezanmaszt, aby z wysokości wskazywać możliwą drogę Michałowi za sterem. Selma pomaleńku płynęła do przodu, przepychając się pomiędzy lodami. Dzielni narciarze rozpychali tyczkami atakujące od dziobu co większe kawały lodowe („jak góry lodowe zapałkami”). Pomału, pomału, ale dzielnie do przodu.

Wydawać się mogło, że to się nigdy nie skończy… Aż w końcu lód się rozrzedził i odzyskaliśmy nadzieję na dotarcie do bazy.
Z daleka ukazały się maszty i zielone zabudowania. Po opłynięciu półwyspu weszliśmy do małej zatoczki, pozornie dobrze chronionej przed wiatrem i falami - taki naturalny port. Są już tutaj dwa inne jachty z ukraińską załogą, które już wcześniej spotkaliśmy w Ushuaii.
Dla pewności, Selma została zacumowana wzorowo do skał, także z użyciem kołków wbitych do lodu, po wcześniejszym nawierceniu otworów specjalnym świdrem.
Tak stoimy i myślę, że nic nas nie ruszy przez co najmniej 24 godziny.
Christian przygotował obiad iście świąteczny, składający się z pieczeni wołowej, ziemniaków w formie puree i zielonej sałaty z awokado – i oczywiście czerwonego wina. Na zakończenie posiłku zwyczajowo podajemy pleśniowy ser niebieski, bardzo doceniany przez naszych francuskich narciarzy.
Po krótkiej drzemce poobiedniej Piotr załatwił dostęp do sauny. Właśnie pierwsza tura pojechała na brzeg, a ja piszę czekając na moją kolejkę.
Korzystam z okazji, żeby wspomnieć trochę historii antarktycznej.
W miejscu, gdzie wysadziliśmy naszych narciarzy by mogli zdobyć Mount Parry, w zatoczce Bul przy przylądku Ursel wyspy Brabant, w 1898 roku lądowali na kilkudniowy rekonesans uczestnicy pierwszej wyprawy naukowo-odkrywczej, zorganizowanej z inicjatywy Belga Adrien de Gerlach de Gomery na statku Belgica. Było to pierwsze planowe zimowanie, wyprawa trwała 15 miesięcy, zbierając dużą ilość informacji geograficznych, geologicznych, meteorologicznych i przyrodniczych. W tej ekipie oprócz Belgów i Norwegów, byli również Polacy Henryk Arctowski i Antoni Dobrowolski, a ponadto niejaki Roald Amundsen, przyszły zdobywca bieguna południowego.

Inny epizod historyczny naszego rejsu czekał na nas po przepłynięciu Kanału Lemaire, w którym jak tradycja nakazuje napstrykaliśmy mnóstwo pocztówkowych zdjęć.
Lawirując czy zygzakując pomiędzy górami lodowymi zbliżyliśmy się do miejsca, gdzie było pierwsze francuskie zimowanie statku Le Francais z komendantem Jean Baptiste Charcot w latach 1904-1905. Niestety, nie zeszliśmy na ląd, gdyż cała okolica była zajęta przez olbrzymią liczbę turystów przywiezioną przez całkiem spory statek norweskiej firmy Hurtigruten, Frijdtof Nansen.

Zaaferowane zodiaki jeżdżą tam i z powrotem transportując grupy turystów. Przez radio mamy potwierdzenie, że zamierzają tu zostać do wieczora…
Nie mamy więc żadnych szans na intymne doświadczenie antarktycznej przyrody… Co by o tym sądził Komendant Charcot?
Trudno mi sobie wyobrazić jego reakcję…

Szybka decyzja: płyniemy dalej w stronę Wyspy Hovgaard, gdzie rzucamy kotwice i zostajemy na noc, a narciarze mają szczyt wyspy do zdobycia. Jest bajkowo w towarzystwie fantazyjnych gór lodowych: jedna do złudzenia przypomina kościołek wiejski z wieżą z dzwonnicą, inna piramidę. Na drugim planie piękne lukrowane szczyty górskie. A na dokładkę mamy ciekawskiego wieloryba, który wielokrotnie krąży wokół Selmy, tylko szkoda, że zachowuje bezpieczną odległość i nie pokazuje ogona (Piotr twierdzi, że głębokość jest na tyle mała, że może nurkować bez wyrzucana ogona wysoko ponad wodę) …
Sceneria i promienie zachodzącego słońca stworzyły niezapomnianą atmosferę…
Teraz już kończę, bo zbliża się moja kolej do sauny…

Do następnego
MTG

PS
Pozdrawiam i całuję cala Rodzinkę

.